17 września 2010

Kurs na Miłość















Projekt "Kurs na Miłość" powstał jako odpowiedź na zapotrzebowanie dla lepszego poznania się osób "chodzących" ze sobą i myślących poważnie na temat zawieranego w przyszłości związku małżeńskiego.

Kierujemy naszą propozycję głównie do młodych par tworzących związek jak i dla narzeczonych a także samych małżeństw pragnących pogłębić wzajemną więź małżeńską i budować jedność między sobą.

Cechą charakterystyczną spotkań jest to, że zajęcia prowadzone są
metodą warsztatową, którą posługuje się ekipa małżeństw wraz z kapłanem. Istnieje także możliwość indywidualnych konsultacji z małżonkami i osobą duchowną.

Weź kurs na Miłość!

www.kursnamilosc.pl

15 czerwca 2010

Moje dziecko nie chodzi do kościoła








rozmowa z Barbarą Smolińską
Jaka jest najczęstsza reakcja pobożnych rodziców, gdy słyszą od syna czy córki, że nie chcą chodzić do kościoła? „O mój Boże, to straszne”.


Czy można tak wychować dziecko, by któregoś dnia nie usłyszeć sakramentalnego: Nie idę więcej do kościoła! Nie kocham Boga!

Myślę, że tak. Ale nie odbierałabym tego w kategoriach wielkiego sukcesu wychowawczego. To, że dziecko czy nastolatek nie porusza takich tematów, nie kwestionuje pewnych prawd, wcale nie oznacza, że ich nie przeżywa, że o nich nie myśli. Brak takiego komunikatu może być zaledwie dowodem na to, że dziecko boi się mieć inne zdanie niż rodzice. Albo jeszcze gorzej: nie czuje prawa do tego, żeby myśleć inaczej. Tak może się dziać w wypadku bardzo restrykcyjnego wychowania. Dziecko, które ma odwagę powiedzieć: „Nie idę więcej do kościoła” – nawet jeśli jego słowa nas zabolą – pokazuje, że daliśmy mu przestrzeń, w której może się swobodnie wypowiedzieć. A to chyba ważne.

Rodzic, który słyszy od swojego dziecka, że ono nie chce chodzić do kościoła, jest niejednokrotnie przerażony. Myśli sobie: O Boże, moje dziecko będzie ateistą!

To prawda. Ale takie myślenie pokazuje też prawdę o tych rodzicach, o ich głęboko skrywanych problemach. W dojrzałej wierze pytania, wątpliwości, kryzysy są naturalne. Rodzic, który tępi takie pytania u dzieci, chroni też siebie, obnaża własne lęki, pokazuje, że nie jest przygotowany do poważnej rozmowy.

A mógłby się zachować inaczej?

Oczywiście, że tak. Jaka jest najczęstsza reakcja pobożnych rodziców, gdy słyszą od syna czy córki, że nie chcą chodzić do kościoła? „O mój Boże, to straszne, to niemożliwe! Ty musisz chodzić do kościoła!”. A mogliby powiedzieć: „Usiądźmy i pogadajmy o tym. Jestem ciekawa, jako matka, dlaczego nie chcesz chodzić do kościoła”.

Podam inny przykład: Każdy nastolatek w pewnym momencie mówi: „Nie będę chodził do szkoły!”. Co powie większość rodziców? „Jeśli nie będziesz chodzić do szkoły, to będziesz rowy kopać. Nie będziesz mieć dobrej pracy, zmarnujesz sobie życie. To jest okropne”.

Czy coś z tego wynika? Nic, oprócz buntu wewnętrznego lub zewnętrznego. Takie reakcje są groźbą, straszeniem, przedstawianiem jakichś czarnych scenariuszy. A czego w nich brak? Postawienia pytania „dlaczego?”. Rodzic gotowy do rozmowy z własnym dzieckiem dowiedziałby się, że syn czy córka nie chce chodzić do szkoły, ponieważ miał właśnie jakiś zatarg z nauczycielem czy z kolegą i ta wyrażana przez niego kategoryczna niechęć jest tylko uogólnieniem, skargą na jakieś nieprzyjemne jednorazowe doświadczenie albo ciąg doświadczeń.

Z kościołem bywa podobnie. Jeśli dziecko mówi, że nie będzie chodzić do kościoła, to znaczy, że ma jakiś problem. Że się nudzi w kościele, więc może trzeba pomyśleć o poszukaniu mszy dla młodzieży, a może nie chce chodzić do kościoła z całą rodziną w ramach utrwalonego rytuału, bo potrzebuje pewnej intymności, a może nie lubi księdza, który odprawia mszę o tej godzinie. Oczywiście może też przeżywać kryzys wiary. Przy każdej z tych przyczyn będziemy szukać innego rozwiązania. Załatwianie problemu kategorycznym nakazem nie jest w pewnym wieku najlepszym rozwiązaniem, bo nic z tego nie wynika. Można chodzić do kościoła dla świętego spokoju, żeby mama się nie denerwowała, żeby ojciec nie zawiesił kieszonkowego. Tylko czy w tym jest jakaś wartość?!

W takim razie, do kiedy można stosować argument siłowy: „masz iść i koniec”, a od kiedy zacząć pytać: „a dlaczego”? W którym momencie zaczyna się to przejście na inny model rozmowy?

Ja w ogóle jestem przeciwna argumentom siłowym, jeśli chodzi o wychowanie w wierze. Zamiast tego proponowałabym własny przykład, mówienie o Panu Bogu, Jego obecność w życiu rodzinnym.

Dla małego dziecka bardzo ważne jest, by rodzice modlili się razem z nim. W wychowaniu religijnym wspólna codzienna modlitwa, która trwa 5 czy 10 minut, jest dużo ważniejsza niż pójście na mszę dla przedszkolaków. Jeśli jednak ta msza jest naturalnie wkomponowana w całość niedzieli, jest – tak jak spacer, obiad, zabawa czy wizyta u cioci – jednym z wydarzeń spędzonego wspólnie z rodzicami miłego dnia – nie wierzę, żeby jakiś pięcioczy sześciolatek bardzo się buntował. Chyba, że serwujemy mu półtoragodzinną sumę, na której się zwyczajnie nudzi!

Mam wrażenie, że wielu młodych rodziców przedwcześnie pozwala dzieciom wybierać. To absurdalne. Bo nie ma sensu pytać pięciolatka, czy chce iść do kościoła. Tak jak nie można małego dziecka zadręczać stale pytaniami, co chce zjeść na śniadanie, co chce na siebie włożyć. To błąd. Z tak wychowywanych dzieci wyrastają nastolatki i dorośli, którzy nie umieją dokonywać wyborów. Jeśli przedwcześnie pozwolimy wybierać, to dzieci czują się mało bezpiecznie w takim świecie.

A co z nastolatkami?

To szerokie pojęcie – „nastolatek”.

Raczej trudno u jedenastoczy dwunastolatka, który odmawia chodzenia do kościoła, mówić o jakimś poważnym kryzysie religijnym, choć nie można tego wykluczyć. To może być dla rodziców sygnał, że trzeba się przyjrzeć swojemu dziecku, zobaczyć, w jakim stopniu je znamy, ile z nim rozmawiamy, czy słuchamy jego zdania na różne tematy, jak bardzo jest ono odpowiedzialne za różne rzeczy w domu. Być może warto zmienić swoje nastawienie, swoje zasady wychowawcze, więcej rozmawiać, negocjować, nie mówić „nie, bo nie” i „tak i już”, bo wtedy prowokujemy do buntu. Jestem jednak zdania, że w tym wieku nie można dziecku pozostawiać wyboru, podobnie jak nie dajemy mu wyboru w sprawie tego, czy chce, czy nie chce chodzić do szkoły.

Kiedy jednak dziecko ma już szesnaście, siedemnaście czy osiemnaście lat, żaden nakaz nic nie pomoże. Możemy jedynie rozmawiać, podsuwać różne pomysły. Jeśli jednak syn czy córka mówią zdecydowane „nie” i na widok księdza dostają wysypki, to jedynym wyjściem jest pozostawienie im wolności.

Zwraca pani uwagę na postawę rodziców, korelację między przykładem a wymaganiem.

Jest pewna podstawowa zasada w wychowaniu, która odnosi się również do wychowania religijnego: nie da się wychowywać dzieci w czymś zupełnie innym, niż się samemu żyje. To dotyczy rzeczy ważnych, jak wiara, i tych mniej ważnych, np. porządku. Tata bałaganiarz i mama bałaganiara nie wychowają dziecka mającego zamiłowanie do porządku. Jeśli matka czy ojciec nie ścielą swoich łóżek rano, to nie mogą wymagać, by dziecko się tego nauczyło. Prędzej czy później dziecko im powie: A wy? Ono może kiedyś, w życiu dorosłym, będzie porządne na zasadzie przeciwwagi.

Z praktykami religijnymi sprawa ma się podobnie: Jest dużo łatwiej, jeśli rodzice z małymi dziećmi chodzą razem do kościoła, niż jeżeli dziecko szybko odkryje, że tata np. ogląda w tym czasie telewizję. Poza tym, jeżeli wyjście do kościoła w niedzielę jest jedynym wydarzeniem religijnym w rodzinie, to dzieci zaczną je w pewnym momencie podważać, bo to będzie nudne, bo to nie będzie wkomponowane w całość obrazu.

Często słyszę, że w imię poważnego traktowania dziecka, należy pozwolić mu decydować o pójściu lub nie do kościoła.

Po pierwsze byłabym za tym, żeby wykazać zainteresowanie. Chodzenie do kościoła to jest poważna sprawa, zwłaszcza jeżeli jest to rodzina religijna. Rozwiązaniem nie jest ani mówienie: ja ci każę, ty masz chodzić, ani stwierdzenie: jeśli nie chcesz, to nie chodź. Według mnie, między jednym a drugim powiedzeniem tak naprawdę nie ma wielkiej różnicy. W obu przypadkach jest swoista obojętność i formalizm. W jednym przeradza się ona w danie wolności, czasami przedwcześnie, a w drugim – w sztywny nakaz. W obu wypadkach młody człowiek nie czuje, że dla rodziców to jest ważne, że chcieliby poznać jego uczucia i przemyślenia, chcieliby mu pomóc.

Jeżeli nawet udaje się nam porozmawiać i w wyniku tej rozmowy dochodzimy do impasu: dziecko słucha naszych argumentów, my jego, ale skutek jest taki, że ono nie idzie do kościoła. Zgodzimy się? Pozwalamy nie pójść? Nie pójdzie raz, drugi, dziesiąty, nie będzie chodzić rok. Co dalej?

Za tym, co ojciec mówi, stoi błędne założenie, że bez walki, bez przymusu nie da rady, oraz drugie – że rozmowa to walka na argumenty. Rozmowa to przede wszystkim słuchanie i dzielenie się. Takie jest moje doświadczenie jako psychoterapeuty rodzinnego. Rozmowa ma niezwykłe znaczenie. Ludzie, którzy ze sobą rozmawiają, wychodzą ze swoich sztywnych stanowisk. Jakoś nie mam obrazu nastolatków, którzy mają klapki na oczach. Najczęściej to rodzice je mają. Dorośli patrzą zbyt prosto. Myślą: skoro nastolatek jest zbuntowany, to trzeba go za wszelką cenę ujarzmić, żeby był grzeczny.

Zapytam o integralność postaw. Jak się zachować w przypadku, gdy dziecko, które chodziło do katolickiego gimnazjum, po pójściu do liceum mówi, że już nie chce chodzić na religię, bo wybiera etykę?

Nie wiem, trudno mi się wypowiedzieć, ale wyobrażam to sobie jako reakcję przeciwwagi, bo jeżeli ktoś był w szkole, dajmy na to u sióstr, to tam rzeczywiście może być więcej religijności niż mniej. A jeśli czegoś jest za dużo, to każdy człowiek w sposób naturalny taką sytuację reguluje. Być może religii było po prostu dla niego za wiele.

A co z osobami, które w szkole średniej przewinęły się przez duszpasterstwa szkół średnich, a potem, po zdaniu matury nagle odeszły z Kościoła. To jest pytanie o model. Dla wielu nastolatków duszpasterstwo jest często całym życiem. I ono się nagle kończy.

Odróżniłabym duszpasterstwa od szkół wyznaniowych. Szkoły są jednak często wybierane przez rodziców. Natomiast nastolatki, które w szkole średniej trafiają do duszpasterstwa, przychodzą z własnej inicjatywy, bo tam zaczyna im się podobać, tam są przyjaźnie. Duszpasterstwo tylko częściowo ma aspekt religijny. Ono zaspokaja też bardzo wiele innych potrzeb młodych ludzi – potrzebę przyjaźni, ciekawego spędzania wolnego czasu. Potem idą na studia, wchodzą w inne środowisko. Wtedy często się okazuje, że w tym duszpasterstwie byli nie z potrzeby wyrażania i zgłębiania własnej religijności, a jedynie ze względów towarzyskich. Taka jest kolej rzeczy.

A co wychowaniem do praktyki sakramentalnej?

Dobrze, gdy rodzice uczą swoje ośmio, czy dziewięcioletnie dziecko przystępowania do sakramentu spowiedzi. Z nastolatkiem już tak nie można. Jeśli dziecko narozrabia, a rodzice, nie daj Boże, powiedzą, że ma pójść do spowiedzi, to najlepsza droga do tego, żeby młody człowiek przestał chodzić do spowiedzi w ogóle. Brutalne wchodzenie w czyjąś intymność bardzo rani, zamyka na możliwość korzystania z tego sakramentu. W wychowaniu religijnym niezwykle istotny jest przykład – najpierw trzeba dziecku towarzyszyć i prowadzić je za rękę, pokazując swoją wiarę. Potem stopniowo należy się wycofywać – dawać świadectwo, a jednocześnie pozwolić na to, by młody człowiek sam kształtował swoją religijność.

Często dzieci skarżą się, że rodzice nadużywają argumentów religijnych w wychowaniu. Mówią, że Pan Bóg ich za coś ukarze, gdy coś zrobią albo nie.

Używanie Pana Boga jako straszaka albo dozorcy to ogromna krzywda, którą wyrządza się dziecku. To też jeden z powodów, dla których młody człowiek odchodzi od wiary. I zanim odkryje, że Pan Bóg jest miłością, może się bardzo pokaleczyć.

Druga sprawa z tym związana to obraz ojca. Niejednokrotnie podczas terapii indywidualnej doświadczam tego, jak bardzo wśród osób wierzących problemy związane z osobistą relacją z Panem Bogiem mają swoje źródło w obrazie ojca, zwłaszcza jeśli bywał zbyt ostry, brutalny czy nieobecny dla dzieci. Jeśli do tego dochodzi jeszcze przekaz związany ze straszeniem Panem Bogiem, to mamy pracę terapeutyczną na długie lata.

A jeśli się tak stanie, że dziecko rzeczywiście przestanie chodzić do kościoła? Rodzice mają poczucie winy i przegranej, że zawiedli jako wychowawcy. Czy oni mogą się jakoś „rozgrzeszyć”?

Poczucie winy jest złym doradcą. Jeśli jest się rodzicem dorosłego dziecka, które nie chodzi do kościoła, dobrze jest zrobić bilans, zadać sobie pytanie: czy my się w czymś przyczyniliśmy do tego, że nasz dwudziestolatek przestał chodzić do kościoła? Może za mało rozmawialiśmy, może za mało interesowaliśmy się drogą duchową naszego dziecka, może nie zachęciliśmy go do pójścia do duszpasterstwa, do szukania różnych odpowiedzi?

Nie jest to również czas, by gwałtownie coś naprawiać, bo wielu rzeczy nie da się nadrobić. Tego, co można było jeszcze zrobić z dziesięciolatkiem, nie można nadrobić z dwudziestolatkiem. A tego, co należało omówić z piętnastolatkiem, nie rozważymy wspólnie z trzydziestolatkiem. Pozostaje wtedy ufna modlitwa za dorosłe dziecko i budowanie z nim dojrzałej relacji. Paradoksalnie w ten sposób możemy się przyczynić do dobrej więzi dzieci z Panem Bogiem. Niedawno podczas ślubu kogoś znajomego usłyszałam bardzo mądre zdanie księdza skierowane do rodziców młodej pary: „Gdy wasze dzieci były małe, mówiliście im o Panu Bogu, teraz to się skończyło, teraz mówcie Panu Bogu o swoich dzieciach”.

A co z ostentacyjnymi reakcjami? Ktoś zawiera ślub w urzędzie stanu cywilnego i tato mówi, że nigdy tam nie przyjdzie.

Takie reakcje są okrutne, choć oczywiście można je zrozumieć. Czy młodzi ludzie wezmą ślub cywilny czy kościelny, to ich wolny wybór. Jeżeli rodzice kochają swoje dziecko, to dobrze, żeby mu towarzyszyli w ważnych chwilach jego życia, także wtedy, gdy te wybory są niezgodne z ich światopoglądem. Ślub cywilny to przynajmniej jest jakiś ślub, ale co mają robić rodzice, kiedy ich dziecko żyje w konkubinacie? Czy mamy ich odwiedzać, czy mamy ich zapraszać? Bo czy to nie jest zgoda na niemoralne życie?

Najbliższe jest mi chyba takie rozwiązanie, kiedy rodzice mówią otwarcie, najlepiej raz, że nie akceptują tego wyboru, że on się im nie podoba, że oni sami wybraliby inaczej, podkreślając jednocześnie, że nadal tak samo kochają swoje dziecko. Groźba zerwania relacji lub jej realizacja są przecież bezpardonowymi próbami wpływania na decyzję. Trudno wtedy mówić o wolnym wyborze. Obie strony muszą uznać, że mają prawo do swojego życia i swoich wyborów.

Zapytam jeszcze o, nazwijmy to, dylematy babć, które często pytają, czy one mają te dzieci po kryjomu zabierać do kościoła, wiedząc, że rodzice do niego nie chodzą?

Nie jest dobrze, jeśli w rodzinie jedni robią różne rzeczy w tajemnicy przed drugimi. Najbardziej poszkodowane są wtedy dzieci. Dziecko szybko poczuje dyskomfort takiej sytuacji. Zachęcałabym babcie, żeby porozmawiały ze swoimi dorosłymi dziećmi. To oni są rodzicami. Oni mają prawo do decydowania o wychowaniu dzieci i należy ich zapytać, czy możemy zadbać o religijne wychowanie wnuków. Nie może się to jednak odbywać w atmosferze walki i przeciągania dziecka na jedną lub drugą stronę.

Przekaz wiary jest bardzo ważny. Wymaga od rodziców naprawdę poważnych i czytelnych deklaracji. Jako rodzice musimy mieć bardzo wiele ufności, że jeśli wiara jest przez nas przekazywana, to coś z niej w dziecku zostaje. Ale jednocześnie nie wolno zapominać, że każdy człowiek musi wiarę wybrać osobiście i że jest ona łaską.

rozmawiał Roman Bielecki OP
W drodze nr 6(442) 2010

19 maja 2010

Aktorka o skutkach stosowania antykoncepcji




„Seksbomba” lat 70-tych: Antykoncepcja zrujnowała małżeństwa

Aktorka Raquel Welch, niegdyś „najbardziej pożądana kobieta” „Playboya” i symbol seksu lat 70-tych, dziś ostro krytykuje antykoncepcję i jej społeczne skutki. - Od czasu, gdy otwarto pierwszą klinikę Planned Parenthood, nic nie jest takie samo – pisze.

Raquel Welch.

„Starzejący się symbol seksu” - jak o sobie pisze Welch – analizuje wpływ antykoncepcji na amerykańskie społeczeństwo na stronach internetowych CNN. Jej zdaniem, głównym skutkiem powszechnego stosowania antykoncepcji stała się niewierność i brak zaangażowania w związki, co doprowadziło wielu do zakwestionowania samej „opcji” małżeństwa.

Aktorka sama do tej pory nie była przykładem wiernej małżonki. - Wstyd mi się przyznać, że ja sama wychodziłam za mąż cztery razy. Pomimo to, nadal uważam, że małżeństwo jest kamieniem węgielnym cywilizacji, kluczową instytucją stabilizacji społeczeństwa, które stanowi sanktuarium dla dzieci i ratuje nas od anarchii – pisze aktorka.

Dziewczyna z okładki „Playboy'a” wyznaje jednak, że wszystko zmieniło się gdy sama zaszła w ciążę. Niegdyś, zaprzątnięta karierą, za wszelką cenę unikała poczęcia dziecka. Teraz, jak pisze nosząc w sobie nowe życie, uświadomiła sobie, że „w tym procesie nie chodzi o nią”. - Byłam jedynie obserwatorem tej metamorfozy, która działa się w moim łonie, tak by mogło się narodzić nowe życie – pisze Welch.

Z tej perspektywy, analizując wpływ antykoncepcji, aktorka zauważa, jak niestabilny świat ludzie stworzyli swojemu potomstwu. - Brak seksualnych zahamowań, co niektórzy nazywają „wolnością seksualną”, pozbawił rozsądku i uwagi proces wybierania partnera seksualnego, który niegdyś był partnerem życiowym – pisze aktorka.

Do zmiany moralności przyczyniło się rozpowszechnienie antykoncepcji. - Od czasu, gdy Margaret Sanger otworzyła w 1916 roku pierwszą klinikę Planned Parenthood, świat nie jest już taki sam – pisze Welch.
Za: Fronda.pl

21 marca 2010

Film o Basi

Film opowiada historię młodego małżeństwa, które dowiaduje się w 4 miesiącu ciąży, że żona jest chora na nowotwór. Lekarze proponują leczenie wyłącznie matki. Do namysłu dostają nadchodzący weekend...


04 marca 2010

Krzyż Pański!




Sonia lubiła jako mała dziewczynka ukrywać się za starą szafą w rogu sypialni. Przesiadywała tam godzinami, odgrywając rolę mamy. Brała ze sobą ubranka dla lalek, garnuszki, w których gotowała obiady, wazonik na kwiatki i drewniany krzyżyk, który wieszała na gwoździu wystającym z szafy. Chowała się tam wtedy, gdy rodzice się kłócili. A kłócili się często, bo ojciec pił. Za szafą był azyl bezpieczeństwa. Niewiele się zmieniło, gdy poszła do szkoły, tyle że musiała wychodzić zza szafy i pocieszać mamę albo prowadzić ojca do sypialni. Słuchał jej jak potulny synek. Umiała go rozebrać i przykryć kocem, jak swoją lalkę szmatkami. Gdy była w liceum, marzyła o chłopaku, który nie będzie pił i nie miałby szans ukryć przed nią żadnych brudnych tajemnic.

Nie chciała cierpieć jak mama, która już tylko szlochała i szeptała, że to krzyż Pański. Sonia siadała w ławce przed ołtarzem Ukrzyżowanego i modliła się o dobrego męża.

Spotkała Marka zaraz po maturze. Wiedziała, że to jej przyszły mąż. Była dla niego bardzo opiekuńcza, może aż nazbyt. Musiała być pewna, że ją nie zdradzi, że się nie napije i że nic nie ukryje. Od koleżanek dowiedziała się, że wychowywała go samotnie silna matka. Na ślubie pomylił obrączki i próbował swoją włożyć na jej palec. Prowadził samochód, ale to ona decydowała o każdym ruchu kierownicy. Mieli dwóch synów, najzdolniejszych w okolicy. Przestała chodzić do kościoła, bo nie było czasu. Po kilkunastu latach koleżanka z pracy powiedziała jej, że on ma kochankę. Znowu była w kościele, w tej samej ławce i nie mogła zatrzymać łez i skarg. Czuła się oszukana przez Jezusa, bo przecież prosiła o dobrego męża, a mąż okazał się Judaszem.

Czy Jezus prosił Ojca tylko o wiernych apostołów? Kochanka męża była młodsza, i to na tyle, że nie miała szans. Wygarnęła mu wszystko, rzucając na stół wykaz bilingowy, rachunki z Tesco, z których wynikało, że robi zakupy nie tylko do domu, wydruki e-mailowe z intymnymi zwierzeniami.
Powiedział, że nie mógł już wytrzymać tego traktowania go, jakby był lalką! Krzyż Pański!

Dzieci nic nie wiedziały. Ona wiedziała o dzieciach wszystko, jakie mają sny i co noszą w kieszeniach. Nic jej czujnej intuicji się nie wymknęło. Każdego dnia na Mszy siadała w swojej ławce, która pachnie starą szafą. Kiedyś w nocy obudziła się i poczuła pieczenie wewnątrz dłoni i stóp oraz przenikliwy ból w sercu. Pomyślała, że jest ukrzyżowana, ale psycholog powiedział jej, że to urojenia. Podwoiła wysiłki, by odzyskać męża i nie dopuścić, by synowie ją w czymkolwiek oszukiwali. Wiedziała nawet, co pili w pubie, znała treści wszystkich SMS-ów. Nie wytrzymali tego. Jeden po drugim opuścili ją. Teraz jest sama i codziennie sprząta mieszkanie. Nie może być żadnego brudu. Ostatnio znalazła mały drewniany krzyżyk za szafą, za którą się bawiła w dzieciństwie. Krzyż Pański!

o. Augustyn Pelanowski OSPPE

12 lutego 2010

Walę tynki, tanio...

"Miłość porusza się na dwóch nogach:
jedną z nich jest miłość do Boga, drugą do ludzi.
Rób wszystko, żebyś nie kuśtykał, ale biegnij na obu, aż do samego Boga."
św. Augustyn

11 lutego 2010

ok. 100g - 378 kcal









Aby spalić jednego pączka (ok. 100g - 378 kcal) trzeba AKTYWNIE:
25 minut pływać
30 minut skakać na skakance
35 minut biegać
1,5 godziny jeździć na rowerze
2 godziny robić makijaż
4 godziny sprzątać pokój


A aby spalić swoje "EGO" co trzeba robić AKTYWNIE?
25 minut dziennie słuchać aktywnie osoby, której nie lubisz?
30 minut dziennie wykonywać czynność, której nie lubisz?
35 minut dziennie modlić się?
1,5 godziny w tygodniu odwiedzać znajomych, którzy o Tobie zapomnieli
2 godziny w tygodniu zrezygnować z ulubionego pragramu w TV?
4 godziny w tygodniu ...

I co o tym sądzić?

10 lutego 2010

znowu chce wywozić śmieci



"Gdy Mikey Carroll (26 l.) wygrał na loterii 9,7 mln funtów (44,5 mln zł), wydawało mu się, że jest ustawiony do końca życia. Nic dziwnego, że porzucił pracę śmieciarza i zaczął wydawać pieniądze. Każdy by tak zrobił. Problem w tym, że marnował je bez opamiętania. Dziś nie ma już ani grosza i... znowu chce wywozić śmieci!

Carrol jest chodzącym dowodem na prawdziwość stwierdzenia, że pieniądze szczęścia nie dają. Jak udało mu się przehulać tak ogromną wygraną? Zaraz po odebraniu nagrody 19-letniego wtedy Mikey'a opadła gromada „przyjaciół” i nigdy wcześniej nie widzianych krewnych. A ten lekką ręką oddał im połowę gotówki.

Za resztę postanowił pożyć tak, jak do tej pory widział tylko w telewizji. Kupił dom, kilka samochodów, zbudował basen. Urządzał tłumne imprezy, na których alkohol lał się nieprzerwanym strumieniem. Same narkotyki kosztowały go milion złotych, a potem pół roku więzienia.

Na fatalne efekty nie trzeba było długo czekać. Żona zostawiła go i zabrała córeczkę. Pocieszały go tysiące panienek, oczywiście za pieniądze. W końcu nie zostało nic. – Impreza się skończyła, trzeba wracać do rzeczywistości – kwituje lekkomyślny Mikey.

Na szczęście nie załamał się zupełnie: – Nie mam ani pensa i to mi się podoba. Myślę, że łatwiej jest żyć z 42 funtami tygodniowo niż z milionem – mówi z uśmiechem hulaka. Tylko czy tak naprawdę myśli?"


wp.pl

27 stycznia 2010

Budowanie więzi z dzieckiem szansą na przekazanie wiary

Facet, którego zapał ewangelizacyjny poprostu poraża. Jednocześnie formułuje konkretne postulaty działań, aby umieć przekazać wiarę swoim pociechom. Okazuje się, ze wiarę mozna przekazać najskuteczniej tylko wtedy, gdy łączy rodzica z dzieeckim silna, emocjonalna więź.

Zapraszam do obejrzenia wszystkich 19 części.


26 stycznia 2010

Może dziwne i wycofane, ale męskie decyzje chcę podejmować



Czym są męskie decyzje?
Czym są motywowane? Co to znaczy, że mężczyzna podejmuje decyzje łatwo, albo z trudnością, albo zastanawia, albo wycofuje się z decyzji?
O co chodzi z tą jaskinią, swoją jamą i tam sam na sam ze sobą rozmawia?
Dlaczego tak trudno mężczyźnie podjąć tę może najważniejszą decyzję życiową i związku małżeńskim? Na zawsze...?


Sam czuję jak niejednokrotnie chciałbym uciec od podjęcia decyzji... od decydowania...choć jednocześnie czuję bardzo jak ta decyzja jest konieczna. Może brak odwagi? Może brak wiary w siebie i że potrafię to zrobić?

Ciekawe, że silna jest chęć, aby ktoś za mnie decydował...

Wydaje się, że bardzo dużo w tym wszystkim rolę odgrywają różnice w patrzeniu i oczekiwaniach kobiety i mężczyzny...