07 kwietnia 2009

Najpierw trzy razy pochwal!



Pierwsze świadectwo



Z jakąkolwiek koleżanką bym się nie spotkała, one wszystkie od razu zaczynają narzekać na swoich mężów. Jedna przez drugą opowiadają o tym "jaki to ten mój mąż jest okropny". To niemal norma. Moja serdeczna przyjaciółka, pracując z dziećmi, ma taką zasadę: "Jeśli musisz dziecko poprawić, dać mu jakąś swoją krytyczną uwagę, musisz je przedtem najpierw trzy razy pochwalić".


To moje odkrycie zbiegło się w jednym czasie z naszym bardzo poważnym kryzysem małżeńskim. Z dnia na dzień obserwowałam, jak nasz związek powoli się rozpada. Tak sobie wtedy pomyślałam: o mężczyznach mawia się czasem, że to trochę takie duże dzieci. Może by spróbować tej metody na mężu? Zrobiłam eksperyment. Zaczęłam chwalić męża.

Chwaliłam go za wszystko, za co tylko mogłam go pochwalić, bez zbytniego naciągania oczywiście. I mąż powolutku zaczął się zmieniać. Na lepsze. Zrobił się dla mnie milszy. Z zszarzałego faceta, przeobraził się w pełnego radości, energii mężczyznę. Ten fajny facet był w nim przez cały czas. Tylko ja go nie potrafiłam dostrzec.


Jego wady oczywiście dalej pozostały takie, jakie były. Ale starałam się nie zwracać na nie uwagi. Przymykałam oko. I dalej chwaliłam. Również w towarzystwie. Nic tak nie podnosi męskiej samooceny, jak chwalenie go przy innych. Na początku nie było łatwo. Przyzwyczajona do tego, by mieć pretensje o wszystko, musiałam się nieźle natrudzić, by się powstrzymywać przed wytykaniem mu błędów. Taki zszarzały mąż jakoś nie zachęca do tego, by go chwalić. Ale zawzięłam się. Pomyślałam sobie - przecież to jest w jakiś sposób ciągle ten sam człowiek, za którego wyszłam.


Przecież za coś go kiedyś podziwiałam. To wszystko musi tam gdzieś w nim nadal być! Gdy cokolwiek zrobił dla mnie, zamiast wychodzić z założenia, że to jego obowiązek, chwaliłam go i bardzo mu dziękowałam. Zaczęło się od drobiazgów - zakupy, wyrzucone śmieci, naprawiona klamka w łazience, Stworzyłam w swojej wyobraźni obraz dobrego męża, a potem tu i teraz zachowywałam się wobec niego trochę tak, jakby on już tym dobrym mężem był.


A mąż (ku mojemu wielkiemu zdziwieniu) powolutku przeobrażał się w ten mój "ideał mężczyzny". Ale (to bardzo istotne) - zaczęłam od siebie! To ja pierwsza zaczęłam "dawać". Nie czekałam, aż on zacznie. Nie trudno się domyślić, że po jakimś czasie mąż zaczął robić dla mnie dużo więcej, z ochotą, bez marudzenia. Minął rok i znów mam wspaniałego męża, który (po 15 latach wspólnego życia) znów jest we mnie do szaleństwa zakochany, fajnego synka, spokojny, ciepły dom. Czuję się bardzo szczęśliwa.


Drugie świadectwo


Po kilku latach małżeństwa dowiedziałam się, że mój mąż mnie zdradza. Wiadomość ta spadła na mnie jak grom z jasnego nieba. Najpierw był szok, niedowierzanie, wrażenie, że to koszmarny sen potem bunt, gniew, płacz, a w końcu poczucie winy i utrata wiary w siebie. Poczułam się samotna i opuszczona, wydawało mi się, że cały mój świat runął w gruzy. Nie przestawałam się jednak modlić. I bardzo szybko dotarła do mnie prawda - nie jestem samotna, bo Bóg jest ze mną i kocha mnie.


Myślę, że dzięki wstawiennictwu Maryi mogłam mimo wszystko powtarzać mężowi, że go kocham i, że niezależnie od tego, co postanowi zrobić, będę go kochała. Czułam, że to Szatan opętał mojego męża i na nic nie przydadzą się ludzkie sposoby. Walczyłam środkami duchowymi: postem, jałmużną i modlitwą. Podczas Mszy świętej prosiłam o nawrócenia męża. Każdej nocy nakładałam ręce na śpiącego męża i modliłam się do Ducha Świętego. Kochałam.

I choć może się to wydać dziwne, starałam się go traktować jak zawsze. Nie separowałam go ani od stołu, ani od łoża. Chcę być dobrze rozumiana - nie akceptowałam romansu męża, ale nie odtrącałam go. Mówiłam mu, że postępuje źle, ale że ja wierzę w jego miłość do mnie i dobro ukryte w jego sercu. Starałam się niekiedy wspominać najpiękniejsze chwile naszej wspólnej historii.


Rozmowy ciągnęły się całymi godzinami. Nie wszystkie były spokojne, często się raniliśmy. Widziałam jednak wyraźnie, że moja wiara, modlitwa i okazywana miłość zmieniają męża. Jezus zmieniał także mnie. Nie pozwalał, by moje serce stwardniało, zamknęło się w urazie, by miłość uległa ambicji czy pragnieniu zemsty. Zrozumiałam, że ja też mam za co przepraszać, że nie jestem skrzywdzoną niewinnością.


Zobaczyłam, jak wiele ran w przeszłości zadałam. Nasze małżeństwo przetrwało! Przebaczyliśmy sobie nawzajem. W dodatku mój mąż się nawrócił i dla nas obojga jedynym trwałym fundamentem jest Chrystus.

2 komentarze:

Anonimowy pisze...

Gdy jest źle, egoizm bierze górę i trudno doszukać się czegoś dobrego, czegoś za co można pochwalić.

A nawet jak człowiek znajdzie w sobie tyle siły, to często jest tak że starcza jej na krótki czas. Potem ta druga strona może odebrać [i często odbiera] postawę gdy się ją chwaliło jako dwulicowość/ nieszczerość.

Piotr Zajączkowski OFMCap. pisze...

W tej metodzie jest zawsze wpisane ryzyko... że partner nie będzie dojrzały... że to może jeszcze bardziej pogorszyć całą sytuację... że moje starania zostaną wyśmiane... To prawda, nie zawsze taką metodę da się wcielic w życie... Jednak niejednokrotnie jest ona jakąś próbą, jakimś staraniem i jakimś kołem ratunkowym. Może nie pomóc, ale moze też uzdrowić!

W przypadku 1 świadectwa widac, że żona ryzykuje, próbuje i akurat zaskoczyło, poszło ku dobremu. Myślę, że trzeba próbować, tylko musimy być świadomi trudu, który się ponosi i że trzeba zacząć od siebie.