17 stycznia 2009

Kurs chodzenia po wodzie

Wybraliśmy na ślub czytanie o chodzeniu po wodzie. Jak przestaniesz patrzeć na Jezusa, to się utopisz.

Opowieść Aliny
Alina: Byłam z Krzyśkiem dwa lata, gdy zaczęliśmy chodzić do dominikanów na „Wieczory dla zakochanych”. Prowadzili je świeccy, przychodziły też jakieś małżeństwa, by powiedzieć świadectwo.
Stoliczki, kawa, słodkości. Dostawaliśmy sporo rzeczy na ksero. Testy, pytania. Pamiętam, jak każdy miał wypisać cechy, które najbardziej denerwują go w partnerze. Total. Musisz być przy tym szczery, inaczej to nie ma sensu.

A to wszystko dzieje się przed ślubem, gdy często nie zauważa się wad partnera albo udaje się, że ich nie ma. Krzysiek nie miał odwagi wypisać ani jednej mojej wady. Wystraszył się. Innym razem pisaliśmy do siebie listy. To była najważniejsza rzecz na kursie. Nie było łatwo. Prowadzący wyjaśniali, że jeśli w naszym małżeństwie przyjdzie czas, gdy nie będziemy mogli ze sobą rozmawiać, bo każde słowo zmieniać się będzie w pełne jadu oskarżenia, wtedy lepiej usiąść i napisać list. Piszący potrafi zdobyć się na czułość i słowa, które nie potrafią przejść mu przez usta.

Kiedyś dostaliśmy kartkę, na której wypisane były różne hasła: Kościół, Bóg, rodzina, ojczyzna. Trzeba było ułożyć swoją listę priorytetów. Nie tak, jak być powinno, ale jak jest naprawdę. To było mocne. Sporo się o sobie dowiedzieliśmy. Ten cykl wieczorów kończył się ucztą. Pary siedziały przy stolikach, każda miała wstać i powiedzieć, jak się poznała, kiedy planują ślub. I wtedy Krzysiek powiedział: nie idziemy!

Jak to? Nie rozumiałam. Jak ja spojrzę w oczy tym kilkunastu parom, gdy spotkam je na ulicy? Taki obciach! Czułam się potwornie. Ten kurs i wydarzenia, które w tym właśnie czasie nas dotknęły, bardzo nas „przeczesały”. Wyszła niedojrzałość, poznaliśmy nasze słabe punkty. Krzysiek miał idealną wizję małżeństwa: żadnych sprzeczek, różnicy zdań. A tak się przecież nie da…








Byłam załamana. Po tygodniu Krzysiek przyszedł i zalał mnie potokiem czułych słów. Pewnie było mu głupio za tę dezercję. Ale, choć wciąż byłam zakochana po uszy, coś zaczęło pękać. Był szarpany. Wyjechaliśmy w góry, a tam nagle powiedział: To koniec. Kubeł zimnej wody. Wołałam: Panie Boże, dlaczego? Jaki masz plan? Grunt usunął mi się spod nóg. Zamknęłam się sobie. Wyłam i wyłam. Mniej więcej po miesiącu pojawił się Maciek. Zaczęło się od tego, że kumpela, z którą mieszkałam, przepisywała świadectwo jakiegoś faceta, który miał za sobą długą drogę narkotyków i wschodnich duchowości.

Przeczytaj to – powiedziała z błyskiem w oku. Czytałam i czytałam. Boże, jakie to długie. – No fajne – powiedziałam bez przekonania. Nie wiedziałam, że czytam opowieść o życiu mojego przyszłego męża (śmiech). Niebawem osobiście poznałam Maćka. Zakochał się po uszy. Dzwonił i dzwonił. Strasznie mnie tym wkurzał. – A co tam jesz na śniadanie? Serek? Jaki serek? Totalnie go zamroczyło. Przesyłał kwiaty. Ja skupiałam się na swoich zranieniach i dostawałam szału. Gdy kiedyś powiedział, że będę jego żoną, popukałam się w czoło. Był natrętny, tak to czułam. W końcu powiedziałam: Facet, daj mi spokój. Delete. Nie dzwoń, nie mailuj. Uszanował to. Wylogował się (śmiech). Słyszałam od znajomych, że siedzi na Kazimierzu, pije piwo. Brodę zapuścił. Schudł jak patyk. Kiedyś przyszedł do mnie Krzysiek i jeszcze raz dał mi do zrozumienia, że z nami koniec. Zamknęłam drzwi i w ciągu sekundy poczułam, że kamień spadł mi z serca. Jakaś łaska z nieba. Ciężar spadł i z głowy, i z serca. Po kilku dniach napisałam do Maćka.







Zaczęliśmy się spotykać, pojechaliśmy na wakacje. Wylądowaliśmy nad morzem, a potem w Tatrach z Tomkiem i Natalią Budzyńskimi. Byli zachwyceni moim nowym facetem. – Nie chodzicie za ręce? – spytała Natalia. – Nie. – A ja bardzo lubię chodzić z Tomkiem za rękę – powiedziała. Chwyciłam Maćka za rękę. O mało nie zemdlał. Troszkę czasu musiało upłynąć, zanim pomyślałam, że będzie moim mężem. Uczyłam się tej miłości. To trudne małżeństwo. Dwie silne osobowości, niezłe charakterki: każdy ma świętą rację i za Chiny nie ustąpi. On poraniony swą burzliwą przeszłością, ja – dziewczyna bez większych przejść. Uczymy się, kto pierwszy wyjdzie i poda rękę. Sami wybraliśmy na ślub czytanie o chodzeniu po wodzie. Tak rozumiem małżeństwo. To jest chodzenie po wodzie.


Jak przestaniesz patrzeć na Jezusa, to się utopisz. Słyszałam kiedyś, jak neofici mówili: „Musimy pokazać innym, jak żyją prawdziwie chrześcijańskie rodziny”. Oj, to pachnie obłudą. Wiem, jak ciężko żyć w małżeństwie z dnia na dzień. Co tu pokazywać? Gdy przeżywaliśmy wielki kryzys, pomogło nam pisanie szczerych listów. Do dziś są dla mnie bardzo ważne. Kiedyś o. Jan Andrzej Kłoczowski mówił, że małżeństwo jest towarzyszeniem drugiej osobie w jej samotności. Spotyka się dwoje samotnych ludzi i oni nigdy nie przestaną czuć się osamotnieni. I tak ma być, bo ta przestrzeń niewypełniona przez drugą osobę to właśnie miejsce dla Boga. Małżonkowie, którzy prowadzili nasz kurs, rozstali się. To dla mnie bardzo znaczące. Nie ma małżeństw pewniaków. To jest dokładnie tak samo jak z wiarą. Nigdy nie mów nigdy.



Opowieść Maćka
Maciek: Pojechałem na koncert w Bieszczady. A tam natknąłem się na Wilhelma, dawnego kumpla z czasów „narkomańskich”. Mówię: kurcze, narkoman stary, ja już z takimi nie gadam. I zacząłem go unikać jak ognia. To było tuż po nawróceniu i chciałem zerwać wszelkie kontakty z przeszłością. „Wili” szukał kontaktu, a ja zwiewałem. W końcu dorwał mnie przy ognisku. Siedzimy i nagle ja nieśmiało mówię: – Słuchaj, u mnie się sporo zmieniło… A on: – U mnie się też sporo zmieniło. – Ale wiesz, u mnie się zmieniło tak drastycznie, a on: – U mnie się też zmieniło drastycznie. W końcu wydusiłem: – Szukałem i szukałem, a odnalazł mnie Jezus Chrystus. A on zbaraniał: – Mnie też odnalazł Jezus Chrystus (śmiech). Wysłuchał mojego świadectwa. A potem zaniósł je spisane swojej koleżance. A ona mieszkała z Aliną. Pierwsze nasze spotkanie było obciachowe, bo neofita „Wili” miał misję życiową pomagania zagubionym owieczkom i do mieszkania Aliny weszliśmy w towarzystwie dwóch młodziutkich narkomanek, które chciały zerwać z nałogiem. Niezły widok. Alina zbaraniała. Wiedziałem, że potrzebuję miłości, rodziny, stabilizacji. Modliłem się o rozeznanie powołania i o miłość dla mnie. Zobaczyłem Alinę i zakochałem się jak rażony gromem. Początek był koszmarny: była niedostępna, zraniona, powtarzała: nie masz żadnych szans. Byliśmy na wycieczce w Lanckoronie i przypadkiem trafiliśmy do pensjonatu, gdzie przygotowywano przyjęcie weselne. Z głupia frant powiedziałem: chciałbym, byśmy tu mieli ślub. Wziąłem wizytówkę. Po kilkunastu miesiącach mieliśmy tam ślub… Alina powiedziała: nie pisz, nie dzwoń. Kompletnie tego nie rozumiałem. Mówiłem: Panie Boże, jestem pewny, że ona jest od Ciebie, jest wysłuchaną modlitwą, a Ty mi robisz takie rzeczy? W głębi serca jednak czułem: Wytrwaj, ta historia się dobrze skończy. To było absurdalne, bo Alina nie chciała mnie widzieć. Modliłem się. Po paru dniach zaprosiła mnie do siebie, bo miała wyrzuty sumienia, że tak koszmarnie mnie potraktowała. Potem pojechaliśmy na genialne wakacje. Morze, Tatry. To nas bardzo zbliżyło. Zrodziła się miłość.

Cztery lata temu wzięliśmy ślub. Wcześniejsze moje relacje damsko-męskie były burzami hormonów, emocji, i w chwili, gdy emocje się zmieniały, kończył się związek. A tu jest mój wybór. Decyduję się, że będę z Aliną do końca życia. I jest to nieodwracalne. To coś absolutnie dla mnie nowego, jedyna stała rzecz, jaką mam. Jestem skrajnie niestały, podlegający emocjom w każdej dziedzinie życia, a tu mam coś, co to wszystko porządkuje. Dostałem propozycję prowadzenia znanego krakowskiego klubu jazzowego. Dostałem prezent od Pana Boga, ale zapomniałem o Tym, który mi go dał i skupiłem się na błyszczącej paczuszce. Wszedłem w skrajny egoizm, a realizacja moich pomysłów stała się ważniejsza niż rodzina. Kryzys. I wtedy ta praca nagle się zawaliła. To było, teraz to widzę, ogromne błogosławieństwo. Uratowało coś ważniejszego. Dokucza mi mój bagaż. Dopiero od paru lat mam normalny dom. Wcześniej jeździłem po całym świecie, non stop w drodze. Kompletnie nie przywiązywałem się do rzeczy, miejsc. I dziś mam kłopot w najbardziej podstawowych drobiazgach. Dla mnie dom to Alina, Tytus i Bruno, nie ściany. Nigdy nie szanowałem przedmiotów. Tej przeszłości mimo modlitwy o uwolnienie nie da się wyeliminować. Długie lata ezoteryzmu ogromnie osłabiły moją wolę. Ale choć jest trudno, czuję się z Aliną super szczęśliwy. Tak samo z dziećmi. Bałem się tych relacji, bo wychowałem się bez ojca. Odszedł do innej kobiety, gdy miałem pięć lat. Gdy myślę, że mógłbym zostawić Bruna i Tytuska, to pęka mi serce. Dla mnie to najbardziej niezrozumiała decyzja, jaką można podjąć. Zostawić dwójkę malutkich dzieci, tak jak to zrobił mój ojciec. Dzięki temu, że mam synów, zaczyna się zmieniać moja poraniona relacja do Boga Ojca. Gdy przytulam Tytusa, to wyobrażam sobie, że Bóg tak przytulał mnie nawet wtedy, gdy na Niego plułem.






Opowieści Aliny i Maćka Sikorskich wysłuchał Marcin Jakimowicz

3 komentarze:

Heke pisze...

Piękne świadectwo... :)

Chwała Panu!

Piotr Zajączkowski OFMCap. pisze...

Piękne i takie mocno życiowe! Zmaganie od samego początku :))

Anonimowy pisze...

i muzyka piękna..słuchając jej łatwiej chodzic po wodzie..:-))
pozdrawiam.